Poeta Jaromir G. nazywany był milczkiem. Mało mówił, pozdrawiał skinieniem głowy. Słowa chował głęboko. Były zbyt cenne. Wygładzał je całymi dniami i wieczorami. Układał w zgrabne związki, budował zdania, które bezustannie dopieszczał. Bo słowa były całym światem Jaromira G. i polisą na przyszłość. Tworzyły jego jestestwo, lęgły się w głowie, budziły w nocy. Czasami czuł się udręczony ich natłokiem. Zaciskał usta, by nie wymknęły się bez kontroli, nie wybrzmiały bezcelowo i rozrzutnie. Gdyby słowa odkładał w banku jak pieniądze miałby już spore odsetki.

Upłynęły lata jego męczarni, aż pewnego dnia spotkał kobietę. Była poezją – w każdym geście, spojrzeniu, uśmiechu. Jaromir G. stracił kontrolę nad sobą i słowami. Wypłynęły ogrzane sercem i skrywaną tęsknotą. Płynęły strumieniem do ukochanej kobiety. Cały skarb Jaromira G. ujawnił się i błyszczał jak promienie słońca odbite od wód jeziora. Tak długo uwięzione uwolniły się i wybrzmiały dźwięcznie, otulając ukochaną. Kobieta chłonęła słowa, zbierała je z ust i dłoni Jaromira jak drogocenne perły. Oddał ich tak wiele, a wcale ich nie ubywało. Pęczniały jak drożdżowa baba na Wielkanoc. Na miejsce jednego pojawiały się dwa nowe. Jaromir był zdumiony siłą słów i magią. Zrozumiał, że chowanie ich było niepotrzebne. Poukładane w wiersze, zrymowane w układach parzystych, krzyżowych, okalających, teraz tworzyły inną muzykę. Nie tak doskonałą, ale równie piękną.

I Jaromir mówił, mówił, mówił…., a słowa jak płatki śniegu lekko opadały, przysypując Jaromira i jego ukochaną.

Udostępnij na..